Zaśmiał się na wzmiankę o właścicielu cyrku. Musiał przyznać mu rację, bo Durmand bez przerwy gadał o szczęśliwej inwestycji oraz budującej się między mężczyznami przyjaźni. Na miejscu Victora czułby się cholernie niekomfortowo, będąc dzień w dzień bodźcowanym setkami komplementów. Na szczęście poza grubym adoratorem miał pod ręką resztę trupy oraz Lysandra, który świetnie rozumiał jego zagubienie. Może ostatnie dni nie rozmawiali szczególnie często, ale zdążyli złapać wystarczającą nić porozumienia, a głównym spoiwem okazywała się troska o Rosalie.
— Aż cztery? Mnie pokazał tylko trzy — odparł z udawanym oburzeniem. Nic nie radowało go bardziej od dwóch światów łączących się w jego ukochanym miejscu. Mimo posiadanego bogactwa, arystokrata wydawał się tak normalny. Tak zwyczajny jak oni, idealnie dopasowany jako puzzel w układance pełnej zawirowań oraz kolorowych charakterów. Był j a k i ś. Okazywał emocje, których akrobata nigdy wcześniej nie widział u ludzi jego gatunku.
— Powiem, że są od ciebie. Na pewno się ucieszy — odparł pogodnie. Nie miał zamiaru ukrywać prawdy, poza tym dziewczyna zwęszyłaby podstęp, bo Lysander nigdy nie dawał jej tak prostych, choć uroczo bezinteresownych prezentów. Byli ze sobą na tyle zżyci, że jego oczy od razu odkryłyby wszystkie karty, demaskując skrzętnie uknuty plan mężczyzny. Poza tym, nie miał się czego bać. Panna na pewno doceni jego gest, nawet jeśli speszona nie będzie w stanie za niego podziękować. Nie personalnie.
— Ważne jest to, ile mają w portfelach i jak wiele zostawią po występie — poruszył wymownie brwiami. Mogli wulgarnie komentować każdy performance, obrzucać błotem najbardziej oryginalne persony, ale zostawiając grube dolary w kapeluszu Hanka, zostaliby zaproszeni raz jeszcze. Liczył się dochód, a nie równe traktowanie podczas wielkiego show. Co innego z sytuacjami po, kiedy przechadzali się ulicami odwiedzanych miast. Wtedy chcieli czuć się bezpiecznie, po prostu, jak każdy.
— A kiedy ja dostanę kwiaty od szanownego arystokraty? Wazon w mojej przyczepie od jakiegoś czasu stoi pusty — zaśmiał się, powoli ześlizgując z szarfy. Zwinnie okręcił ją wokół dłoni, następnie wyswobadzając nogi i zeskoczył na twarde, okraszone piaskiem podłoże. Odgarnął niesforną czuprynę z twarzy, uśmiechając się szeroko do mężczyzny. Był z niego dumny, to mógł przyznać otwarcie. Zaaklimatyzował się bardzo szybko, a na jego twarzy nie znajdował cienia obrzydzenia, bez względu na to jak wyglądała cyrkowa codzienność.
Victor Vásquez